W fejsbukowym wątku o literaturze godnej uwagi, zwłaszcza fantastycznej, ktoś przywołał „Vita nostra” Diaczenków. Znam nazwisko autorów, o książce nie słyszałam (jako jedynej z wymienionych), poszłam guglać, i z niedowierzaniem zapytałam, czy naprawdę warto – szesnastolatka w szkole magii nie brzmiała szczególnie oryginalnie ani zachęcająco. Odpowiedź mnie przekonała.
Zaczyna się od wakacji Saszki z matką, tajemniczego mężczyzny w czarnych okularach, dnia świstaka, wymiotowania złotymi monetami: nie byłam przekonana, ale wciągnęło mnie jakoś niepostrzeżenie. A potem jest tak, że bardzo długo nie miałam pojęcia, jaki to właściwie gatunek. Coś tu jest ze Strugackich „Poniedziałku, który zaczyna się w sobotę”, a tajemniczy Korzennikow jakoś tchnie Wolandem. Opis dziwacznego uniwersytetu, relacji między studentami jest duszno realistyczny; niesamowitości jest tu bardzo niewiele, ot tak na okrasę. A to, że bardzo długo nie miałam zielonego pojęcia, dokąd autorzy zmierzają, jest zdecydowanie na plus. Końcówka jest mniej na plus, jest mętna: w ogóle nie należy się tu spodziewać żadnej precyzji, to jest jednak urban fantasy, ale summa summarum dość oryginalne, choć każdy pomysł osobno gdzieś już był.