Nigdy mnie nie kusiły rozrywki typu ekstremalnego, żadne tam skoki ze spadochronem, paralotnie czy inne bungee jumpy. Nawet nie to, że strach, po prostu nie miałam i nie mam ochoty. To samo zresztą z jazdą konną, ładnie wygląda na filmach, ale ja i koń nie idziemy w parze. Ale jest jedna rzecz, która mnie pociągała od kiedy ją zobaczyłam bodaj w Fort Boyard: tyrolka. Dziecko robiło to w parku linowym, i cichcem bardzo mu zazdrościłam. No, nie aż tak, żeby samej leźć do parku linowego, oczywiście. W wakacje dotarliśmy do Skaliska w Złotym Stoku, a tam – tyrolka dla dorosłych, bez konieczności łażenia po linach.
– Oo, zawsze chciałam spróbować tyrolki! – wyrzekłam nieopatrznie. Mówisz masz, otrzymałam bilet, uprząż, i wepchnięto mnie na szkolenie. Liny ze trzy metry półtora metra nad ziemią, wpięłam rolkę, dwa karabinki, i jazda. Właściwie może by to już mi wystarczyło, ale gdzie tam, idziemy na trasę. Pierwszy przejazd krótki, nisko i lekko pod górę, żeby się nauczyć wyciągać własnymi rączkami, jeśli nie dojedziemy do końca. Było ok. A potem doszliśmy do pierwszego prawdziwego zjazdu. Lina nikła gdzieś hen w oddali, zawieszona ze 100 metrów nad ziemią, grubości pajęczyny.
– Zostawiłam żelazko na gazie, właśnie sobie przypomniałam – oznajmiłam desperacko i odwróciłam się na pięcie. Zatrzymano mnie. Wpięłam się w linę, wzięłam głęboki oddech… nie pojechałam.
– Nie, nie i nie, to absurd, nie ma sensu, ja już nie chcę – uświadomiłam sobie dobitnie, że mam zawisnąć na paseczku szerokości 5 cm nad przepaścią, i przejechać kilkaset metrów po stalowej linie. To nie tak miało wyglądać, miał mnie przypinać specjalista, a nie ja osobiście tymi rączkami, i nie tasiemką, tylko jakimiś solidnymi pasami, i miałam przejechać raz, a potem zemdleć, a nie jeszcze chodzić pod górę i jeździć wielokrotnie.
– Nie. – rzekłam stanowczo. Ale że niby co, nie pojadę, a potem będę żałować?
Wzięłam głęboki oddech i pojechałam. Wrzeszcząc. Głośno. Bardzo głośno. Potem tych przejazdów było jeszcze 5, gdyż odwrotu już naprawdę nie było i były emocje. Przy ostatnim zjeździe odkręciło mnie tak, że całkiem już nie wiedziałam gdzie dół gdzie góra, na szczęście tam amatorów jazdy łapał znudzony młodzieniec.