Ja tego chyba jednak nie czytałam, wymruczałam do siebie w połowie, po czym odrzuciłam tę myśl jako niezorganizowaną, i rzekłam do siebie „a, po prostu nie pamiętam, bo tu się nic nie dzieje!” Tu się bardzo pięknie nic nie dzieje, i jednak bynajmniej nie takie zupełne nic. Na początku oglądamy dziewczynkę odebraną jako dziecko matce i uczynioną bezimienną Najwyższą Kapłanką, jako kolejne wcielenie tej, która umarła. Spędza czas w zamkniętej świątyni z labiryntem pod ziemią, gdzie pewnego dnia pojawia się Ged. I tu jest mistrzostwo LeGuin. Potężny czarnoksiężnik wcale nie może się wydostać z labiryntu, zdany jest na łaskę i kaprys nieletniej kapłanki. Zamiast efektownego pojedynku na moce magiczne mamy co najwyżej słaby ognik na końcu laski i psychologię. Są tu ludzie naszkicowani z zapierającym dech w piersiach mistrzostwem.
Fascynujący jest minimalizm tej powieści, ona się kończy tam, gdzie niejeden by dopiero zaczął feerię magicznych wydarzeń. O odbieraniu dziecka matce są ledwie dwie króciutkie wzmianki, a jednak wywierają właściwy efekt. Ged właściwie mógłby nie być żadnym czarnoksiężnikiem, na użycie przez niego mocy do walki z nienazwanym złem mamy tylko jego słowa, a z opałów wydostaje się tylko dzięki interakcji międzyludzkiej. Teraz już wiem, skąd Pratchett wziął głowologię. Zachwyca mnie, że przecież autorka mogłaby powiedzieć „skoro to fantasy, to ześlijmy smoka, żeby rozwalił labirynt, albo innego króla orłów, żeby wydostał bohatera”. Że skoro już jest magia, to niby czemu nie reinkarnacja. LeGuin twardo jednak trzyma się swojej zasady, ten świat wygląda dokładnie tak, jak go wymyśliła, jedynym elementem odróżniającym go od naszego jest czarnoksięstwo – dostępne nielicznym, trudne, mające swoją cenę.
Ja, która uwielbiam gatunkizm i szufladkowanie, doceniam, jak ta powieść wyrasta ponad fantasy. Jest uniwersalna jak mity.