Osoba czytająca Leckie, Jemisin i Martę Kisiel wymieniła tę książkę jako „podobną do Firefly”, a to jedno z tych rzadkich słów kluczy, które powodują, że podskakuję na krześle jak ukłuta szpilką i biegnę się zaopatrzyć w lekturę. Nie pożałowałam.
W pierwszym rozdziale bohaterka leci przez próżnię w deepodzie, bardzo tanim i ciasnym środku podróżowania, pod wpływem usypiaczy, które nie są najlepszej jakości i nie bardzo działają. Rozmyśla o tym, że leci do pracy i że musi tę szansę koniecznie wykorzystać. W drugim rozdziale jesteśmy na statku kosmicznym, trochę niezgrabnym i poskładanym z materiałów z odzysku, ale działającym. Z rozmowy kapitana ze specjalistą od glonów dowiadujemy się, że czekają na przybycie nowej pracownicy, specjalistki od wypełniania formularzy. Jakoż i deepod dokuje, wyciągają z niego oszołomioną Rosemary, i oprowadzają po statku. Teraz się dowiadujemy, że załoga składa się z ludzi, ludzi modyfikowanych genetycznie, oraz innych istot rozumnych. Statek natomiast tuneluje. Podróż z prędkością szybszą niż światło jest możliwa, ale zabroniona – w tym miejscu pomyślałam, że trochę mi się to kojarzy z „Autostopem przez galaktykę”, ale „The Long Way” jest jednak znacznie bardziej serio, i przy tym starannie przemyślana. Kizzy, mechaniczka, jest niewątpliwie siostrą bliźniaczką Kaylee z z Firefly, u kapitana też od razu widać rysy charakteru Mala, ale reszta jest bardziej oryginalna. Jenks jest zakochany w pokładowej AI, Lovey. Asbhy ma romans z istotą innego gatunku, do czego nie mogą się otwarcie przyznać, czyli ta Galaktyka nie jest taka znów otwarta i tolerancyjna. Rosemary natomiast pochodzi z Marsa, z bardzo bogatej rodziny, i wyraźnie coś ukrywa przed resztą załogi i przed czytelnikiem.
Ja jestem wrażliwa raczej na ustawienie słów obok siebie, zazwyczaj świat przedstawiony wyobrażam sobie bardzo szkicowo; natomiast tutaj wyjątkowo miałam wrażenie, że jestem na „Wayfarerze”, widziałam dokładnie każdy szczegół i każdą osobę. Zaskakujące i bardzo przyjemne, choć przez pierwsze 30% nie dzieje się dość dokładnie nic, i zaczęłam się już zastanawiać, czy tak to będzie dalej – następnie pojawia się akcja i okazuje sie, że Chambers jednak umie również uzyskać dramatyzm. Trochę nam go dawkuje, ale w drugiej połowie książki dzieje się już znacznie więcej, i każdy członek załogi ma swoje pięć minut.