Seveneves

Punkt wyjścia „Seveneves” jest cokolwiek naciągany, potrzeba dużego kołka do odwieszania niewiary. Marudziłam znajomym fizyczkom, i raczej mnie popierały. Coś rozwaliło Księżyc. W dobie teleskopów, astronomów, globalnej obserwacji: kompletnie nie wiemy, co go rozwaliło. Ot – NAGLE się rozpadł. Najpierw na siedem dużych kawałków, które orbitują wokół wspólnego centrum grawitacji, a następnie WTEM te kawałki postanawiają się ze sobą zderzać, więc zaraz będą obficie spadać na Ziemię, zrobią ognisty deszcz, i całe życie na Ziemi wykończą. Ale nie, że tak zaraz, tylko za 25 miesięcy. Przypominam: kompletnie nie wiemy co go rozwaliło, wspólnie sobie spokojnie części orbitowały, ale nagle umiemy wyliczyć precyzyjnie, że spadać będą za dwa lata. Jasne. Ale powieść nie jest o tym, to jest konieczny punkt wyjścia. Stało się, ok, nie ma ratunku dla ludzkości, trudno, za to do pobliskiej asteroidy Amaltei doczepiona jest stacja kosmiczna Izzy (czułe zdrobnienie od ISS, International Space Station) z załogą, i ona ma się stać Arką przechowującą dorobek ludzkości. Stephenson tutaj rozwija skrzydła, i to jak. To jest jak „Marsjanin”, więcej tu wyliczeń, problemów i ich rozwiązań, niż literatury. Technologia też znana. I też wciąga niesłychanie. A potem wciąga jeszcze bardziej.

Zadziwiające, że na Ziemi mimo wyroku życie właściwie toczy się bez zmian. Nie wiem jak Państwo, ale ja, gdyby powiedzieli, że tylko dwa lata zostały (inna rzecz, czy by faktycznie powiedzieli, mam wątpliwości), raczej zrezygnowałabym z pracy i korzystała z ostatnich chwil. Podejrzewam, że takich byłoby więcej – więc co, nagle duże firmy zostają bez połowy pracowników? A może przesadzam? Giełda w każdym razie przestała istnieć, co też jakoś dziwnie nie wpływa na losy ludzkości i jest tylko wzmiankowane. I dlaczego niby giełda, skoro cała reszta się kręci. Niejasne bardzo. Ale to dygresja, bo to nadal nie jest główna tematyka powieści, a tej nie chcę zdradzać, zaskakiwana bowiem byłam nieustannie. Stephenson ogranicza się w opisywaniu emocji, nawet miałam mu za złe, że jest niezbyt wiarygodny psychologicznie, bo jak to, Ziemia się kończy, a ludzie właściwie nic? Ale atmosfera jest tak plastycznie oddana, że kiedy w połowie lektury wracałam do domu późno wieczorem i zobaczyłam na niebie pół Księżyca, to doznałam niemal szoku „jak to, to jednak się nie rozpadł, i nie nadciąga zagłada. Co za ulga”.

Poza tym oczywiście przeżywamy coś takiego nieustannie, na mniejszą skalę, ktoś bliski jest śmiertelnie chory, a my żyjemy jak dawniej, do końca mając nadzieję, że jutro zdarzy się cud. Na większą skalę chyba faktycznie byłoby tak samo. Robi wrażenie, że to nie żadna super space opera, szybkie statki, prędkości nadświetlne; tylko właściwie to, co znamy tu i teraz. Izzy jest zaledwie 400 km od Ziemi, mają tablety (a na tabletach Spacebooka) i wysyłają sobie smsy, realizm Stephensona jest niewiarygodny. Sprawdził wszystkie szczegóły, od punktów Lagrange’a przez obliczanie orbit i ekspresję genów, po to, jak się płacze lub krwawi w stanie nieważkości. Po czym zaskakuje nas kolejny raz: dość powiedzieć, że w 64% książki nie miałam najbledszego pojęcia, co będzie dalej. A dalej jest jeszcze lepiej. I jeszcze lepiej, ciekawiej i bardziej zaskakująco. Nie wiem, czy bardziej podziwiałam wyobraźnię autora i rozmach czy żelazną dyscyplinę, dokładność wykonania tego świata. Dobra, w trzeciej części przyczepiłabym się do paru rzeczy, ale wtedy już kupił mnie całkowicie, z mózgiem i duszą. Skończyłam i natychmiast zaczęłam czytać od nowa.

Niektóre powieści są jak przejażdżka rollercoasterem, „Seveneves” jest natomiast jak podróż na Księżyc i z powrotem w beczce wystrzelonej z armaty. Chciałam nową „Peanatemę”, to mam, kompletnie odmienną, całkowicie odlotową, i chyba jeszcze lepszą. Nie mówię, że Stephenson jest jak Dukaj, ale gdyby Dukaj nie był Dukajem, to mógłby być Stephensonem. Tylko co on teraz napisze, po Peanatemie, Cyklu barokowym i Seveneves, teraz to już naprawdę się nie da, NIE DA, nic się nie da napisać.

Skomentuj