Rok królika

Autorka poczytnych romansów historycznych Julia Mrok postanawia upozorować swoje zniknięcie. Kupuje auto na fałszywych numerach, soczewki kontaktowe, perukę, farbę do włosów, i wyjeżdża, przyjmując tożsamość Anny Karr. Trafia do Ząbkowic Śląskich, gdzie melduje się w podejrzanym hoteliku, i zaczyna pisać kolejną powieść, której bohaterką czyni spotkaną przelotnie w drodze Sandrę (patrz Wyspa Łza). Do tego momentu wszystko jest całkiem składne, napisane stylem z początku prawie reportażowym, i podejrzanie mi coś przypominało. „Ruda autorka romansów historycznych, która upozorowała własną śmierć, w historię są wkomponowane fragmenty pisanego przez nią romansu, życie bohaterki splata się z życiem autorki, dwóch mężczyzn… toż to Pani wyrocznia Atwood” wrzasnęłam, i przez długie fragmenty miałam wrażenie, że przepisała tę powieść na nowo, łącznie z listą nastrojowo brzmiących archaizmów używanych w romansach. Potem wrażenie się rozwiało. Książka robi się coraz bardziej surrealistyczna i mroczna, autorka spotyka cały czas te same dziwne postaci, odkrywa makabryczną tajemnicę Spa pod Królikiem, natyka się na trupy, zaczyna wierzyć, że jest siostrą Sandry. Próbuje potwierdzić – stworzyć – swoją nową tożsamość, a jednocześnie odkryć kim była przed Julią Mrok, ta bowiem pochodzi z domu dziecka i nie wie nic o swojej rodzinie. Coś tu z Gombrowicza, coś z Johna Irvinga (zwłaszcza ten hotel), coś nawet z Kafki: bohaterowie powinni się rejestrować (ze zdjęciem) w urzędzie, który jest nieustannie zamknięty, lub formularzy zabrakło. (Przemiana Julii w Annę jest z kolei niczym Gustawa w Konrada, a na wypadek gdyby się to komuś nie skojarzyło natychmiast, jeden z bohaterów cytuje Wielką Improwizację). 
– Hm… hm… hm… – mamrotałam do siebie w regularnych odstępach, aż w końcu ta racjonalna część mojego mózgu wrzasnęła
– Ale ty serio zapomniałaś, że ona cierpi na wszystkoizm?! Przeczytaj sobie, co napisałaś po „Ciemno prawie noc” ! – Skuliłam się i wyznałam, że istotnie, zapomniałam. Gdybym pamiętała i wiedziała, czego się spodziewać… lecz nie, to by też nie pomogło, spodziewać tu się można wszystkiego, i to jest jak zwykle problem z tym schorzeniem. Masa świetnych pomysłów i kapitalnych scen, dlaczegoś wsadzonych obok siebie do jednej książki, aż w chaosie gubią się  i bohaterowie i czytelnik. Do czasu. W około 80% Bator łapie wszystkie wątki, wraca do bardziej klasycznej, prostoliniowej narracji, i zmierza do jasnego, czytelnego zakończenia. Tego właśnie potrzebowałam.
Bator rozgrywa tutaj dwie swoje obsesje, po pierwsze bliźniaczki, lustrzane odbicia, doppelgängerów. Po drugie znikanie bez śladu. Nie rozumiem zupełnie pomysłu, żeby zabić swoją tożsamość, zacząć od nowa z czystym kontem. Przed sobą samym się nie ucieknie. Autorka uważa inaczej, nieustannie wtrąca jakieś „Julia Mrok była taką kobietą, Anna Karr okazywała się inną.” Wątpię mocno – lecz być może to kwestia osobowości. A może tego, że ja faktycznie ze dwa razy, jeśli nie cztery, zaczęłam życie od nowa. To co było przed, tonie w mgle niepamięci, z trudem mogę uwierzyć, że niektóre wspomnienia są faktycznie moje. Czy to specyfika mojej osobowości? Czy jednak po prostu wszyscy się zmieniamy, umieramy co dzień po trochu i odradzamy jak feniks z popiołów, wystarczy chwilę poczekać, by stać się inną osobą. Tylko co, jeśli ktoś nie chce czekać.
Trzecim istotnym tematem są tutaj kobiety. Mogą być zagubione i zranione, lecz to one działają, podejmują wysiłki, są siłą sprawczą na każdym kroku. Mężczyźni błąkają się i skomlą, nie potrafią zrobić niczego konstruktywnego (z jednym być może wyjątkiem, lecz ten „wymknął się z innej książki, z innej krainy„). A z drugiej strony – znów ta dwoistość symbolizowana tu przez tytułowego królika – bohaterka wyśmiewa kobiecą solidarność, wspólnotę opartą jedynie na płci, broni się przed szufladkowaniem na tej podstawie („Nie miałam nawet czasu, by się żachnąć na jej kolejną próbę upupienia mnie w królicze posiostrzenie z piekła rodem„). Dołącza jednak do damskiej ekipy, innego wyjścia nie ma. 
Kolejną warstwą, i być może w ogóle najistotniejszą, jest analiza procesu twórczego. Julia/Anna ma lewe ucho nastrojone na opowieści, rozgrzewające się nieomylnie, kiedy jest szansa na usłyszenie czegoś ciekawego. Przez cały czas wychwytuje, słucha i notuje w pamięci. Potem napotkane osoby przerabia na swoje postaci pokazując, jak się je z pierwowzorów lepi, i jak się odkrywa losy swoich bohaterów. Znamienne, że jedyną rzeczą, której Anna nie odrzuciła w procesie przemiany, było właśnie pisanie. To jest pewnie najprawdziwsza warstwa tej powieści. Makabrycznej, dusznej, rozbuchanej – ale znakomicie napisanej. Bator potrafiła jednak kontrolować tę spiętrzoną falę swojej wyobraźni, pojechać na niej i dowieźć czytelnika aż do bezpiecznego końca. Na to właśnie miałam nadzieję.

Skomentuj