Wzgórze psów

Justyna właśnie straciła pracę, jej mąż Mikołaj od dawna zarabia dorywczymi fuchami, których jakoś nie widać, tymczasem kredyt za mieszkanie na warszawskiej Ochocie trzeba spłacać. Ta para trzydziestoparolatków wynajmuje je więc Portugalczykom i przeprowadza się na Mazury do ojca Mikołaja. Ten, były alkoholik, mieszka z nową żoną i nastoletnimi dziećmi. Na miejscu okazuje się, że najbliższy przyjaciel ojca właśnie zaginął. Być może uciekł z kolejną kobietą, skoro już raz zostawił żonę dla sekretarki, ale wygląda na to, że stało się coś gorszego. Sprawy nie ułatwia fakt, że Justyna świeżo zdradziła męża i powiedziała mu o tym.

To co streściłam, Żulczyk przekazuje w fantastycznie skomponowanym wielogłosie: mówią na przemian Justyna i Mikołaj, a w niektórych momentach wchodzą inni narratorzy. Skaczemy również w czasie, a jednak ani na sekundę nie można się tu zgubić. Świetny autor, idealnie panujący nad materią swojej opowieści, znakomicie umiejący oddać sposób mówienia ludzi. Doskonałe są tu też wielowymiarowe portrety psychologiczne, widzimy Justynę oczami Mikołaja, i na odwrót; ojca Mikołaja też każde postrzega inaczej, syn przez pryzmat trudnego dzieciństwa, synowa na swój sposób.

Akcja się następnie zagęszcza bardziej, a potem jeszcze bardziej, i tak przez cztery obszerne części. Jeśli istnieje jakaś bardziej makabryczna powieść, to ja nie chcę jej czytać, oraz nie wiem, czy odważę się na kolejną książkę Żulczyka. Przy czym oczywiście jest to napisane świetnie, nawet jeśli nieco przegadane i z drobnymi niezgrabnościami stylistycznymi, które dodają realizmu (aczkolwiek autor chyba zapomniał, że w 2000 nie mówiło się jeszcze „szanuję to”). Wspaniale pokazany jest zwłaszcza ten zaciskający się coraz mocniej gordyjski węzeł powiązań rodzinnych i przeszłości.

Jest to współczesna, niejednoznaczna opowieść o zbrodni i karze, pokucie, zemście, krzywdzie, szukaniu sprawiedliwości. Większość głównych bohaterów jest tu jakoś winna, większość płaci jakąś cenę, i można w każdym przypadku się kłócić, że niewspółmierną. Tylko właściwie kim jesteśmy, żeby oceniać ogrom cudzej straty i cierpienia. Jak dobrać odpowiednią karę do przewiny. Jakie logiczne argumenty mogą być stosowne do działań, w których nie ma żadnej logiki. Nie umiem zaakceptować rozwiązania ostatecznego: nie ma w nim sensu, nie ma w nim niczego ludzkiego. Być może celem Żulczyka był właśnie ten brak akceptacji u czytelnika, chcę tak myśleć. Nie umiem się zgodzić z twierdzeniem, że skoro ten świat jest zły, to można czynić zło. Ta powieść pokazuje też, że nie wystarczy żyć w zgodzie z własnym sumieniem. Choć może jednak wystarczyłoby, gdyby się nie trafiło na domorosłych mścicieli. To jest w ogóle bardzo kuszący pomysł, ten wymierzający słuszną sprawiedliwość bohater rodem z komiksu. Sama chciałabym takiego na podorędziu, odważnego, twardego, nieomylnego, zawsze gotowego do działania. Pan nadepnął mi na nogę i nie przeprosił? Obetnijmy mu nogę, więcej nikomu nie nadepnie, proste. Problem tylko w tym, że takiego mściciela na własne usługi każdy by chciał mieć. Pytanie, czy na pewno chcielibyśmy żyć w takim świecie.

Jest tu o parę rozdziałów za dużo, fałszywie brzmi zwłaszcza ten o roku 1930, który miał zdaje się przydać tajemniczej mroczności. Chybiony pomysł, odpowiedzialność pokoleniowa nigdy do mnie nie przemawiała, ani sugestia, że zło czaiło się zawsze na tej ziemi. Zło jest związane z ludźmi, nie z ziemią. Nie podoba mi się też fatalizm. Mikołaj twierdzi, że nie mógł postąpić inaczej. O ile nie ma sensu nurzanie się w poczuciu winy i rozdrapywanie minionych ran, o tyle w teraźniejszości zawsze ma się jeszcze wybór. Mozna postąpić inaczej. Można wyciągać wnioski. Chciałabym również, żeby autor nie wykluczył sugestii, że ta, którą czytamy, jest tożsama z książką Mikołaja. Widziałabym tu końcówkę, w której się okazuje, że Justyna rzuciła Mikołaja, przyjechał do Zyborka sam, do ojca alkoholika i brata w depresji, i napisał tę książkę, próbując choć w ten sposób znaleźć sens.

Skomentuj