„Córka zegarmistrza” Kate Morton

Jestem słabą kobietą, puchem marnym, miękką istotką bez silnej woli. I to mimo posiadania mózgownicy, która mówiła
– Nie czytaj tego, ja ci powiem, co tam jest: starzy ludzie z ukrywaną tajemnicą, dużo napomknień o tajemnicy, niewyjaśniona śmierć sprzed lat, a na końcu bohaterka okaże się wnuczką albo prawnuczką innej postaci. Nie czytaj, jest tyle innych książek. – Ale nie posłuchałam.

Po mglistym prologu, który ma nas wprowadzić w klimat, mamy rozdział pierwszy: Londyn, lato 2017. W drugim akapicie mózgownica prychnęła złośliwym śmiechem, kiedy się okazało, że „biuro z jego zapachem kurzu i toczącą swe wody Tamizą było niemal urocze”. Nie każdy ma szczęście mieć w biurze Tamizę. W akapicie trzecim zgodnie doszłyśmy do wniosku, że nie lubimy głównej bohaterki, bo musi zaparzać herbatę dokładnie trzy i pół minuty. Pomyślałam, że na pewno jest męczącą starą panną, zasuszoną i zgryźliwą. Nie. Elodie Winslow jest archiwistką, ma 31 lat, za sześć tygodni wychodzi za mąż. Ślub organizuje jej przyszła teściowa, ponieważ Elodie nie sprawia wrażenia osoby, która mogłaby zorganizować cokolwiek poza pójściem do toalety. Narzeczony natomiast jest bankierem zajmującym się niejasnymi finansami (bo oczywiście jest zupełnie normalne, że wychodzi się za mąż nie wiedząc, co dokładnie kandydat robi w pracy, przecież oblubienica nie będzie sobie ślicznej główki zaprzątać takimi nieciekawymi drobiazgami, nawet w 2017), co natychmiast sytuuje go w kategorii podejrzanych, ale w akcji go w ogóle nie ma, bo akurat dogodnie wyjechał. To pozwala Elodie spokojnie zajmować się odkrytym właśnie pudłem zawierającym torbę należącą do niejakiego Jamesa Strattona, wiktoriańskiego reformatora, oraz szkicownik malarza Edwarda Radcliffe’a, również z tamtej epoki, który nigdy się nie otrząsnął po tragicznej śmierci swojej narzeczonej. Do tego mamy piękną fotografię wiktoriańskiej damy. Elodie natychmiast czuje niewytłumaczalny związek ze zdjęciem, oraz odkrywa, że zna dom ze szkicownika, choć nigdy go nie widziała. Poza tym ma starego ojca i dziadka ciotecznego, oraz nie ma matki, która zginęła w wypadku samochodowym, kiedy córka miała sześć lat, a była sławną i genialną wiolonczelistką. Niesłychanie wprost genialną. I piękną (co za zaskoczenie, i wyjątkowo doskonały zbieg okoliczności). Tak genialną, że ćwierć wieku później nadal jest powszechnie pamiętana. No co, nie pamiętacie wiolonczelistów sprzed 25 lat? Słabo. Ojciec Elodie strasznie kochał żonę i bardzo cierpiał po jej śmierci, a właściwie ciągle nie przestał.

Tę umieszczoną w teraźniejszości narrację przerywają pierwszoosobowe wspomnienia córki zegarmistrza, która obecnie znajduje się w domu, gdzie spędziła życie, a w wiktoriańskim dzieciństwie porzucona przez ojca wychowywała się u pewnej kobiety, i to są oczywiście kawałki z Dickensa. Morton wie, na kim się wzorować – tego jej odmówić nie można. Córka zegarmistrza miała jakieś powiązanie z Edwardem Radcliffe’em, i tak fabuła zaczyna się zawiązywać. Dalej jest kawałek „Tajemniczego ogrodu”, szkoła dla panien, dwie wojny światowe, oryginalności niewiele, bohaterów za to mnóstwo – natomiast całość jest ostatecznie całkiem składna i wciągająca. Podoba mi się pomysł hpmlavravn aneengbexv qhpurz i to, że Morton nie domyka na siłę wszystkich wątków. Nie ma tu też bardzo irytujących wpadek, chociaż nadzwyczaj durnym pomysłem jest, że Nqn qnłn Ołęxvg Gvcbjv (n jpmrśavrw Yhpl Nqmvr). Wolałabym również, żeby Elodie nie zabierała wszystkiego pod wpływem niewytłumaczalnego impulsu, i czasem jednak odbierała telefony.

Po „Riverton” byłam bardzo ciekawa, czy w posłowiu będzie napisane, że Ch. Dickens istniał naprawdę i pisał książki nieco podobne do tej. Ale nie. Jest po pierwsze wyjaśnione, o czym jest ta powieść (nie przesadzam), a po drugie jest informacja, że istnieją muzea (nadal nie).

Z ciekawości zajrzałam do anglojęzycznych opinii o książce i nieco opadła mi szczęka. Przeważają rozczarowane głosy, że jest za skomplikowana, za dużo bohaterów i epok. Pisane są językiem poprawnym i każącym podejrzewać, że autor ma IQ w normie, więc zachodzę w głowę, co ci ludzie czytają. Wyłącznie powieści jednowątkowe o chronologicznej fabule? Wymieszane epoki i odkrywanie powiązań między bohaterami to jest tu w ogóle jedyne, co usprawiedliwia lekturę, inaczej byłaby to jakaś nuda śmiertelna. A kiedy czytam niektóre zadawane przez czytelników pytania, mam wrażenie, że albo czytali co drugi akapit, albo chińskie tłumaczenie.

Skomentuj